Przejdź do treści
Strona główna » Nowości » Ewolucja Rozumienia Traumy: Od Histerii do PTSD

Ewolucja Rozumienia Traumy: Od Histerii do PTSD

Przez ostatnie sto lat sposób, w jaki mówimy o traumie, zrobił długi, kręty marsz. Zaczynaliśmy od „histerii” i tajemniczych objawów, których nikt do końca nie rozumiał, a dziś mówimy o PTSD i mamy konkretne narzędzia, by ludziom pomagać. To historia nie tylko medycyny, ale też zmieniających się czasów, wrażliwości społecznej i języka, którym opisujemy cierpienie.

Na początku był zamęt: „histeria” i jej zagadki

Koniec XIX wieku. Lekarze przyglądają się pacjentom z drżeniem rąk, konwulsjami, bezsennością czy nagłymi zmianami nastroju. Pada słowo „histeria”.
Jean-Martin Charcot – gwiazda neurologii – robi to, czego wymaga nauka: obserwuje, porządkuje, klasyfikuje. Hipnoza, pokazowe sesje, opisy przypadków. Medycyna wreszcie „widzi” te objawy.

Problem? Patrzymy głównie na to, co na wierzchu. Charcot skupia się na obrazie klinicznym, a mniej interesuje go, skądto wszystko się bierze – co pacjent przeżył, w jakim świecie żyje, z czym sobie radzi (albo nie radzi). To ważny krok naprzód, ale bez pytania o korzenie bólu.

Freud i Breuer: „to, co wyparte, wciąż żyje”

Tu na scenę wchodzi Sigmund Freud (w duecie z Josefem Breuerem). Zauważa coś, co do dziś brzmi znajomo: objawy nie biorą się znikąd. Często stoją za nimi traumatyczne doświadczenia – w tym te seksualne – które zostały zepchnięte w nieświadomość.
Pacjent „nie pamięta”, ale ciało pamięta. I mówi za niego: bezsennością, dusznościami, paraliżami, lękiem.

To było odkrywcze i… kontrowersyjne. Freud podważał ówczesne tabu. Nic dziwnego, że spotykał się z oporem. Ale właśnie dzięki temu rozmowa o traumie zaczęła w ogóle dotykać przeżycia, a nie tylko „dziwnych objawów”.

Wojna i „wstrząs pociskowy”: gdy doświadczenie mówi samo za siebie

I nagle świat staje na głowie: I wojna światowa. Tysiące żołnierzy wraca z frontu „innymi ludźmi”. Pojawia się pojęcie shell shock – „wstrząs wojenny”.
Drżenie, bezsenność, apatia, napady lęku. Nikt już nie może udawać, że to „wymysł” albo „słabość charakteru”. To, co widzimy, ma bezpośredni związek z tym, co ci ludzie przeżyli w okopach.

Choć brakuje jeszcze nowoczesnych narzędzi diagnostycznych, coś pęka: zaczynamy łączyć kropki między wydarzeniem a objawem. A potem idziemy dalej – rozumiemy, że trauma nie dotyczy tylko wojny. Może zdarzyć się w domu, w pracy, na ulicy. I że jej skutki potrafią ciągnąć się latami, wchodząc w codzienne życie jak nieproszony gość.

Po co ta cała historia?
Bo pokazuje, jak droga od patrzenia na „dziwne objawy” do rozumienia „zranionego człowieka” zmieniała też terapię. Najpierw próbowaliśmy uciszać to, co widać. Z czasem nauczyliśmy się słuchać tego, co niewypowiedziane – i pomagać nie tylko w gaszeniu pożarów, ale i w porządkowaniu tego, co po nich zostaje.

Jeśli chcesz, mogę dorzucić dalszy ciąg – jak po II wojnie światowej, Wietnamie i ruchach społecznych ukształtowało się pojęcie PTSD oraz jak od lat 90. rozwijały się podejścia somatyczne i traumo-informowane (SE, EMDR, sensorimotoryczna itd.).

Od wojny do codzienności: odkrywanie cywilnego oblicza traumy

Kiedy w XX wieku lekarze i psycholodzy zajmowali się przede wszystkim „nerwicą wojenną” – objawami żołnierzy wracających z frontu – w cieniu istniała inna, mniej widoczna, ale równie niszcząca trauma. To była codzienność tysięcy kobiet: przemoc w domu, gwałty, upokorzenia.

Przez długi czas nikt nie chciał o tym słyszeć. Wojna była „wielkim dramatem”, który zasługiwał na uwagę. Ale to, co działo się w zaciszu czterech ścian, uznawano za prywatną sprawę. A skoro „prywatną”, to także niewidzialną.

Milczenie i wstyd

Kobieta lat 60. mogła wyglądać na „spełnioną”: miała dom, dzieci, męża, sąsiedzi mówili, że „dobrze jej się powodzi”. Ale to, co przeżywała w środku, nikt nie brał na poważnie. Jeśli doświadczała przemocy ze strony partnera – najczęściej słyszała: „to sprawa małżeńska, nie mieszajmy się”. Jeśli była ofiarą gwałtu – często ją obwiniano: „po co tam poszłaś, dlaczego byłaś sama”.

Wstyd i lęk sprawiały, że kobiety milczały. A ich cierpienie było bagatelizowane – nawet przez lekarzy i terapeutów, którzy zamiast pytać o doświadczenia, stawiali diagnozy typu „nerwica” czy „histeria”.

„Problem bez nazwy”

Właśnie w takim klimacie Betty Friedan napisała swoją książkę The Feminine Mystique (1963). Opisała w niej, że kobiety żyjące w idealnych domach, z dziećmi i mężami, czują… pustkę. Coś w rodzaju smutku i frustracji, którego nie potrafiły nazwać. Friedan określiła to mianem „problemu bez nazwy”.

To zdanie odbiło się szerokim echem. Nagle okazało się, że tysiące kobiet czyta tę książkę i myśli: „To o mnie”. I że ich poczucie braku, niespełnienia, a także cierpienia związanego z przemocą, nie jest indywidualnym problemem, tylko częścią większej układanki.

Kręgi wsparcia – przełamywanie ciszy

W latach 70. kobiety zaczęły się spotykać. Najpierw nieśmiało – w mieszkaniach, w piwnicach, w klubach. Siadały razem i mówiły o tym, o czym dotąd milczały: o przemocy, gwałtach, o poczuciu bycia uwięzioną w rolach, które je dusiły.

To były tzw. grupy podnoszenia świadomości. Z pozoru zwykłe rozmowy, ale w rzeczywistości – rewolucja. Bo wreszcie kobiety słyszały od innych: „Nie jesteś sama. To nie twoja wina. To nie ty jesteś problemem”.

Te spotkania działały jak lustro, które nagle pokazywało całą prawdę. Każda historia dodawała odwagi kolejnej. Każda łza była cegłą wyjętą z muru milczenia.

Nowy język dla starego bólu

Właśnie wtedy zaczęły powstawać pojęcia, których wcześniej nie było. Zamiast mówić o „histerii” czy „nerwicy”, kobiety zaczęły mówić o przemocy domowej, o traumie seksualnej, o syndromie ofiary.

Ten język nie powstał w gabinetach profesorów, ale w kręgach kobiet, które dzieliły się swoim życiem. Dopiero później trafił do psychologii, socjologii i polityki. I zaczął zmieniać sposób, w jaki myślimy o przemocy.

Od rozmów do zmian w prawie

Słowa mają moc. Gdy kobiety zaczęły mówić, zmieniło się też społeczeństwo. Coraz trudniej było udawać, że problem nie istnieje. Media zaczęły pisać o przemocy w domu. Badacze zaczęli prowadzić pierwsze poważne studia o gwałtach i ich skutkach.

A politycy – pod presją ruchów feministycznych – zaczęli zmieniać prawo. Wprowadzono reformy, które lepiej chroniły ofiary przemocy, a pojęcie gwałtu czy przemocy domowej zostało jasno zdefiniowane w przepisach.

To był punkt zwrotny: trauma przestała być sprawą prywatną. Stała się problemem społecznym.

Nowe spojrzenie na traumę

Dzięki temu ruchowi zrozumieliśmy, że trauma nie jest zarezerwowana tylko dla wojny. Że jej źródła mogą być bliżej, niż nam się wydaje – w relacjach rodzinnych, w związkach, w miejscach, które miały być bezpieczne.

To była ogromna zmiana w świadomości. Bo nagle trauma zaczęła mieć dwa oblicza: wojenne i cywilne. I oba były równie ważne, oba potrafiły niszczyć życie na długie lata.

Reakcja społeczna: kiedy milczenie wreszcie zaczęło pękać

Lata 70. to moment, w którym coś wreszcie drgnęło. Przez dziesięciolecia o przemocy domowej czy gwałtach prawie się nie mówiło – a jeśli już, to szeptem, w poczuciu wstydu i winy. Policja odsyłała kobiety do domu, sądy często stawały po stronie sprawców, a kultura powtarzała: „nie wyciągajcie brudów na zewnątrz, to wasza prywatna sprawa”.

Ale ten mur milczenia nie mógł trwać wiecznie. Ruch feministyczny wyrósł właśnie z tej ciszy i bólu, żeby powiedzieć: „to nie są prywatne dramaty, to są sprawy społeczne”.

Trybunały i świadectwa: kiedy kobiety odzyskiwały głos

Jednym z najmocniejszych narzędzi były tzw. trybunały kobiet – publiczne spotkania, na których kobiety wychodziły przed tłum i mówiły o tym, co je spotkało. To nie były akademickie debaty, ale żywe, poruszające świadectwa:

  • „Mój mąż bije mnie od lat, a kiedy zgłosiłam to na policję, usłyszałam, że przesadzam.”
  • „Zostałam zgwałcona, a w sądzie pytano, jak byłam ubrana.”
  • „Przez całe życie milczałam, bo się wstydziłam, ale już nie będę.”

To było jak rozerwanie zasłony. Nagle każdy mógł zobaczyć, że przemoc wobec kobiet to nie margines, tylko codzienność. Dziennikarze zaczęli relacjonować te spotkania, opinia publiczna była poruszona, a politycy nie mogli już udawać, że problemu nie ma.

Te wydarzenia były czymś więcej niż tylko wspólnym dzieleniem się bólem. To był akt buntu – przeciw systemowi, który przez lata udawał, że nie widzi.

Prawo zaczyna się zmieniać – redefinicja gwałtu

Pod naciskiem aktywistek w Stanach Zjednoczonych zaczęły się zmiany w prawie. Najważniejsza z nich dotyczyła tego, jak definiowano gwałt.

Wcześniej był on traktowany jak „przestępstwo seksualne”, w którym chodziło o akt intymny bez zgody. Feministki pokazały jednak, że to błędne spojrzenie. Gwałt to nie „seks”, tylko przemoc, dominacja i kontrola. Chodzi o władzę – o odebranie drugiej osobie poczucia bezpieczeństwa i sprawczości.

Ta zmiana w definicji była rewolucyjna. Zmieniła sposób, w jaki prowadziło się śledztwa, jak rozmawiało się z ofiarami i jak sądy oceniały sprawców. To była pierwsza poważna próba przełamania kultury, która wcześniej przerzucała winę na kobiety.

Nowe pojęcia: język, który dawał zrozumienie

Równolegle zaczęto tworzyć nowy język, żeby opisać doświadczenia ofiar. Jednym z najważniejszych pojęć był „zespół kobiety bitej” (Battered Woman Syndrome). To określenie pozwalało zrozumieć, że kobieta żyjąca latami w przemocy nie „zostaje, bo chce” ani „bo lubi dramaty”. Zostaje, bo jest psychicznie złamana: żyje w ciągłym lęku, czuje się bezsilna, traci wiarę w to, że cokolwiek może zmienić.

Dzięki takim pojęciom ofiary zaczęto traktować poważniej. Pojawiły się programy wsparcia, schroniska, pierwsze telefony zaufania. To był mały krok dla systemu, ale wielki krok dla tysięcy kobiet, które po raz pierwszy poczuły, że ktoś rozumie ich sytuację.

Badania, które otworzyły oczy

Ogromną rolę odegrały też badania. Diana Russell i inni badacze pokazali czarno na białym, że przemoc seksualna jest o wiele bardziej powszechna, niż ktokolwiek przypuszczał.

Ich raporty ujawniały coś szokującego: że gwałt czy molestowanie nie są „rzadkimi przypadkami”, tylko doświadczeniami, które dotykają ogromnej liczby kobiet. To już nie były pojedyncze historie, które można było zbagatelizować. To były liczby, które mówiły same za siebie – i których nie dało się podważyć.

Społeczeństwo zaczyna patrzeć inaczej

Krok po kroku coś się zmieniało. To, co jeszcze dekadę wcześniej było traktowane jak prywatna sprawa – „trudne małżeństwo”, „rodzinny problem” – zaczęło być uznawane za poważny problem społeczny.

Ludzie zaczęli rozumieć, że trauma nie rodzi się tylko w okopach wojny. Że wojna może toczyć się w domu – w kuchni, w sypialni, za zamkniętymi drzwiami, które z zewnątrz wyglądają normalnie.

To był moment przełomowy. Moment, w którym trauma kobiet przestała być zamiatana pod dywan. I właśnie dzięki tej zmianie świadomości możliwe było to, co stało się później – w latach 80. i 90., kiedy termin PTSD trafił do oficjalnych klasyfikacji i zaczęło się rodzić nowoczesne podejście do traumy.

Nowoczesne zrozumienie traumy: PTSD i jego wpływ

Lata 80. przyniosły coś, na co wielu ludzi czekało od dawna: pojawiła się wreszcie nazwa dla tego, co przeżywali. PTSD – zaburzenie stresu pourazowego.

Do tego momentu tysiące osób żyło z objawami, których nikt nie potrafił jasno nazwać. Koszmary, nagłe napady lęku, poczucie, że człowiek cały czas jest „tam”, w środku katastrofy, wojny czy przemocy – to wszystko było traktowane jak dziwactwo, słabość albo wręcz lenistwo. „Weź się w garść, zapomnij, idź dalej” – to były najczęstsze „porady”.

Uznanie PTSD jako diagnozy zmieniło wszystko. Nagle ktoś wreszcie powiedział: „to nie twoja wina, to nie fanaberia, tylko realne konsekwencje traumy. I da się to leczyć”.

Abram Kardiner – lekarz, który słuchał inaczej

Już dużo wcześniej, po I wojnie światowej, lekarz Abram Kardiner mówił o tym głośno. Widział żołnierzy, którzy wracali z frontu i nie potrafili odnaleźć się w normalnym życiu. Zauważał, że armia i psychiatrzy podchodzą do tego wybiórczo: zainteresowanie tematem pojawia się, gdy objawy stają się masowe, ale szybko potem temat znika.

Kardiner nie dawał za wygraną. Pisał o tym, że trauma nie znika sama, że zostaje w człowieku na długo i zmienia całe jego funkcjonowanie – to, jak śpi, jak reaguje, jak czuje, jak myśli. Jego książka „Neurozy traumatyczne wojny” była jak głos wołającego na pustyni: mówiła o rzeczach, które wielu chciało przemilczeć.

II wojna światowa – szybkie łatki zamiast leczenia

Kiedy wybuchła II wojna światowa, temat wrócił z całą mocą. Setki tysięcy żołnierzy doświadczały objawów, które dziś nazwalibyśmy PTSD.

Armia chciała działać szybko – bo trzeba było mieć ludzi z powrotem na froncie. Dlatego pojawiły się eksperymentalne metody:

  • hipnoza – żeby żołnierze mogli mówić o tym, co widzieli i przeżyli,
  • narcosynthesis – czyli podawanie tzw. „serum prawdy” (amytalu sodu), żeby łatwiej dotrzeć do wypartych wspomnień.

I faktycznie – część osób poczuła chwilową ulgę, bo wreszcie mogła „wyrzucić to z siebie”. Problem w tym, że chwilę później wysyłano ich z powrotem na linię frontu, bez realnego wsparcia. Trauma wracała, często jeszcze silniejsza.

To wtedy zaczęło się rodzić przekonanie, że nie wystarczy odblokować wspomnienia. Potrzebny jest proces leczenia, czas, relacja i bezpieczne miejsce, gdzie człowiek może się z tym zmierzyć.

Lata 80. – moment przełomu

Uznanie PTSD za diagnozę w latach 80. było jak otwarcie drzwi do nowej epoki. Wreszcie można było mówić o traumie nie tylko w kontekście wojny, ale też:

  • przemocy domowej,
  • gwałtów,
  • katastrof naturalnych,
  • wypadków komunikacyjnych.

To, co wcześniej było zepchnięte do sfery „prywatnych problemów”, nagle stało się częścią języka medycyny i psychoterapii. Ludzie zaczęli dostawać pomoc, której wcześniej im odmawiano.

Współczesne spojrzenie – trauma to nie tylko wspomnienia

Dziś wiemy, że PTSD to nie jest tylko kwestia „złych wspomnień”. To sposób, w jaki cały organizm reaguje na dawne wydarzenia. Układ nerwowy uczy się być w ciągłej gotowości, ciało zapamiętuje napięcie, a emocje wciąż wracają falami.

Dlatego leczenie PTSD musi być kompleksowe:

  • psychoterapia, która pomaga stopniowo oswajać traumę,
  • praca z ciałem – bo trauma nie mieszka tylko w głowie, ale też w mięśniach i oddechu,
  • wsparcie społeczne – bo nikt nie powinien przechodzić przez to sam.

Najważniejsze? To, że dziś już wiemy, że leczenie traumy to proces, nie szybka naprawa. To droga, która wymaga czasu, cierpliwości i drugiego człowieka, który potrafi towarzyszyć.

I to właśnie ta zmiana – od „weź się w garść” do „to normalna reakcja na nienormalne wydarzenia” – sprawiła, że możemy dziś mówić o nowoczesnym rozumieniu traumy.

Dziedzictwo i przyszłość: co nam zostało i co dalej

Kiedy patrzymy na to, jak przez ostatnie sto lat zmieniało się podejście do traumy, to trochę jak oglądanie albumu ze starymi zdjęciami. Na początku obraz rozmazany, niewyraźny – coś widać, ale nie do końca wiadomo co. Dopiero z czasem zaczynają się pojawiać szczegóły.

Od histerii do PTSD

Charcot patrzył na histerię i zapisywał objawy – drżenie, konwulsje, dziwne zachowania. Opisywał je jak przyrodnik, który notuje cechy nowo odkrytego gatunku. Nie zaglądał jeszcze głębiej, do emocji, do życia tych ludzi.

Freud zrobił krok dalej – odważył się powiedzieć: „hej, za tym wszystkim mogą stać trudne doświadczenia, także seksualne”. To było rewolucyjne jak na jego czasy, choć dziś wiemy, że jego spojrzenie też miało swoje ograniczenia.

Potem przyszedł Abram Kardiner. On mówił jasno: „to nie chwilowy kryzys, to coś, co zostaje z człowiekiem na lata”. Patrzył na żołnierzy, którzy wracali z wojny, i widział, że ich życie nigdy nie wraca do „normalności”. Dzięki niemu zaczęliśmy traktować traumę poważnie, a nie jak „słabość”.

I wreszcie – kobiety w latach 70., które powiedziały głośno o przemocy domowej i seksualnej. To one wyrwały temat z prywatnych czterech ścian i pokazały światu, że trauma to nie tylko sprawa wojen i katastrof, ale też codzienności, która dzieje się tuż obok.

Gdzie jesteśmy teraz

Dziś wiemy już o wiele więcej. Wiemy, że trauma nie „znika z czasem”. Że nie trzeba być żołnierzem, żeby ją nosić w sobie. Że przemoc w domu, gwałt, wypadek – mogą zostawić w psychice blizny równie głębokie, jak te po froncie.

Ale wiemy też, że człowiek może się leczyć. Nie przez szybkie „weź się w garść”, tylko przez proces: terapię, relacje, pracę z ciałem i układem nerwowym, wsparcie innych ludzi. Trauma nie zniknie całkiem, ale można nauczyć się z nią żyć inaczej – spokojniej, z większym poczuciem bezpieczeństwa.

Co nas czeka w przyszłości

Przyszłość badań nad traumą to trzy rzeczy:

  • ciągłość – żeby temat nie znikał, gdy kończy się wojna albo ucicha skandal;
  • współpraca – żeby lekarze, terapeuci, naukowcy i aktywiści łączyli siły, a nie działali każdy w swojej bańce;
  • empatia – żeby nie traktować traumy tylko jako „objawów do wyleczenia”, ale jako historii człowieka, która wymaga wysłuchania i zrozumienia.

Bo trauma to nie tylko naukowy termin. To czyjeś życie, rozbite sny, poczucie zagubienia – ale też szansa na to, żeby na nowo budować siebie, krok po kroku.

Podsumowanie

Cała ta historia – od histerii przez Freudowskie teorie, po współczesne badania i terapie – to tak naprawdę opowieść o tym, jak dojrzewaliśmy jako społeczeństwo. Uczyliśmy się widzieć to, co wcześniej było zamiatane pod dywan.

I dziś mamy wybór: albo na tym poprzestać, albo iść dalej. Łączyć wiedzę z empatią, badania z praktyką, medycynę z człowieczeństwem. Bo tylko wtedy trauma przestaje być czymś, co izoluje, a staje się czymś, co – paradoksalnie – może nas uczyć, jak być bliżej siebie i bliżej inn

Bibliografia:

  1. Przemoc – uraz psychiczny i powrót do równowagi. Judith L. Herman, GWP, 2002

Czytaj również:

Mit raju utraconego w psychoanalizie – jak pomaga zrozumieć psychikę pacjentów z traumą?

Mit raju utraconego w psychoanalizie – jak pomaga zrozumieć psychikę pacjentów z traumą?

W pracy z osobami po traumach – zwłaszcza tych z wczesnego dzieciństwa – prędzej czy później zderzam…

Psychoanaliza jako przestrzeń przejściowa między snem a jawą

Psychoanaliza jako przestrzeń przejściowa między snem a jawą

Z psychologicznego punktu widzenia sytuacja analityczna leży gdzieś pomiędzy fantazją a rzeczywistoś…

Sztuka słuchania w terapii: jak słuchać, żeby naprawdę usłyszeć?

Sztuka słuchania w terapii: jak słuchać, żeby naprawdę usłyszeć?

W gabinecie terapeutycznym słuchanie to nie tylko podstawowe narzędzie pracy, ale wręcz fundament ca…

Melanie Klein: Praktyczne Wskazówki dla Psychoterapeutów z Jej Wykładów Technicznych z 1936 Roku

Melanie Klein: Praktyczne Wskazówki dla Psychoterapeutów z Jej Wykładów Technicznych z 1936 Roku

Melanie Klein, jedna z najbardziej wpływowych postaci w historii psychoanalizy, w 1936 roku wygłosił…

Pozycja depresyjna według Melanie Klein – kluczowy moment w rozwoju emocjonalnym

Pozycja depresyjna według Melanie Klein – kluczowy moment w rozwoju emocjonalnym

Niektóre pojęcia w psychoanalizie brzmią jakby były wzięte prosto z psychiatrycznego podręcznika. Ta…

Jak teoria poliwagalna zmienia psychoterapię somatyczną?

Jak teoria poliwagalna zmienia psychoterapię somatyczną?

W psychoterapii od lat mówi się o tym, że ciało i umysł są ze sobą nierozerwalnie połączone. Ale dop…